sobota, 28 września 2019

Wesele cz.5 - ostatnie weselne wpadki :)

Dla przypomnienia jak ktoś ma ochotę poczytać poprzednie części <1> <2> <3> <4>

Zacznę od tego, że wesel nie lubię. Sztywne uroczystości, na których trzeba jako tako wyglądać. Najlepiej cały czas pić i jeść, żeby cię nikt do tańca nie wyciągnął. A jak są organizowane jakieś zabawy, to już w ogóle mam ochotę siedzieć pod stołem. Zwykle na ślubach robiłam za niańkę i bawiłam się ze wszystkimi dziećmi na dworze.

Organizując swoje wesele, stwierdziłam, że w tym ważnym dla siebie dniu nie mam zamiaru się stresować. Zasady były proste: żadnych zabaw, żadnego wyciągania na siłę do tańca. Orkiestra była dla gości, którzy bez tego wesela nie widzą.

Oczywiście idealnie być nie mogło. Nie lubię być w centrum uwagi, ale jakoś zniosłam setny raz śpiewanie sto lat (kto chciałby tyle żyć?) czy publiczne całowanie.


Jednak jak orkiestra zaprosiła nas do pierwszego tańca, to myślałam, że zamorduję. Mówiłam, że takowego miało nie być z jednego prostego powodu: panna młoda tańczyć nie potrafi; rytmu nie czuje i choćby pan młody nie wiadomo jak się starał, to jej nie poprowadzi :P. Uratowałam jednak sytuację, porywając moją siostrę do kółeczka i przyłączając do niego kolejnych zdezorientowanych gości. Pierwszy taniec w takim wykonaniu wypadł znakomicie :D. Ba nawet kroków nie pomyliłam (chyba :P).

Myślałam, że mogę spokojnie obżerać się resztę imprezy, ale niestety uparci goście musieli sprawdzić, czy na serio nie umiem tańczyć, więc i tak mnie wyciągali. Koniec końców przetańczyłam pół wesela tyle, że ani jednego tańca z mężem. No cóż, bywa :D.

Kaleczenie kroków przynajmniej mogłam zwalić na sukienkę. Mój długi ogon przeszkadzał w tańcu nie tylko mi, ale i osobom ze mną tańczącym. Wszyscy się o niego potykali. Mój tata to nawet podczas ceremonii hihi.  Musiałam cały czas go trzymać, więc w pewnym sensie tańczyłam ciągle z sukienką :P.


Najlepiej chyba tańczyło się z dziadkiem, który rozbawiał całe towarzystwo :D. Mimo iż wysokich obcasów wcale nie noszę, to pod koniec imprezy zrzuciłam buty, bo nogi strasznie mnie bolały.

Czasem miałam dosyć i uciekałam na plac zabaw. Jednak cały czas jest we mnie coś z dziecka i ślub tego nie zmieni.


A dzieci było trochę na weselu, a mi zależało, żeby dobrze się bawiły. Do dyspozycji miały nie tylko bogaty plac zabaw, boiska i dużą przestrzeń do biegania, ale także dodatkowe atrakcje.








Przyszedł czas na tort weselny. Zamówimy z cukierni w Rozkochowie, był śliczny i przepyszny. Do tego mieliśmy ciasta i pyszne deserki w kubeczkach, aż szkoda, że nie zrobiliśmy im zdjęć, bo zacnie wyglądały.

Jeszcze jeden stres mnie czekał, a mianowicie krojenie tortu. Ja takie rzeczy zawsze psuję, także machnęłam to niczym z siekiery, a mój mąż, który trzymał nóż razem ze mną,  mało zawału nie dostał. Ja za to miałam napad śmiechu xD.


Na naszej zabawie nie było kamerzysty. Niektórzy nie mogli wyjść ze zdumienia, że tyle pracy włożyliśmy w przygotowania, a nie chcemy tego uwieczniać. Ja jednak cieszę się, że go nie mieliśmy. Nasze wesele nie miało być pokazówką, ze scenariuszem, gdzie ciągle musiałabym uważać, jak wyglądam i czy nie strzelę jakiejś gafy, a gafy są u mnie na porządku dziennym :). Nie wyobrażałam sobie jakichś prób ładnego wejścia itp. Kocham spontaniczność i takie miało być wesele. Na dodatek bez skrępowania. Dzięki temu, że nikt mnie nie kamerował, nie bałam się tak bardzo tańczyć. Wiele osób, które też zwykle nie bawią się na weselu, na moim rwały na parkiet. Każdy był wyluzowany. No cóż, czuliśmy się jak w stodole, ale było zabawnie, swojsko, rodzinnie.

Jakaś pamiątka musi jednak być. Każdy oczywiście robił zdjęcia i kręcił filmiki. Jedni telefonami, inni przynieśli aparaty. Zrobiliśmy sobie amatorską sesję z całą rodziną.


 Ale chwila, chwila profesjonalizmu też nie zabrakło. W końcu moja młodsza siostrzyczka uczy się na fotografa. Wyprowadziła, więc parę młodą w pole (tylko w dosłownym sensie) i zrobiła piękną, romantyczną sesję.






 No całkiem poważni zbyt długo nie potrafimy być...


Tacy się poznaliśmy i tacy zostaniemy. Para świrów forever :D


To by było na tyle i mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Nigdy nie marzyłam o weselu, ale robiąc je całkowicie po swojemu, okazało się najpiękniejszą chwilą w moim życiu. U nas musi być nietypowo. Zaczęło się od ręcznie robionego pierścionka zaręczynowego <znajdziecie go tutaj> a skończyło w stodole.

Jeszcze nas czekała noc poślubna z podsłuchującym na górze szwagrem i sprzątanie na drugi dzień stodoły, ale tego już nie będę opisywać :D Trzymajcie się!



niedziela, 22 września 2019

Wesele cz.4 - czyli śmieszkowa i elegancka zarazem ceremonia

W końcu nadszedł ten dzień. Krótki scenariusz przygotowany, aczkolwiek lekko improwizowany, bo wymyślony na szybko. Wszyscy goście zebrani pod stodołą, która w ramach przypomnienia wyglądała najpierw <TAK>, a później <TAK>. Tylko ja w domu rodziców stoję sobie po przygotowaniach siebie <klik>. Ubrana w suknie całkiem sama i myślę...

A może by tak uciec? To ostatnia szansa. Nie dlatego, że narzeczony zły albo że marzy mi się wolność. Po prostu tak bardzo chciałabym zobaczyć minę kasjerki na stacji PKP, gdybym z wiankiem na głowie i w sukni kupowała bilet. Nieważne gdzie, byle na najbliższy pociąg. Na szczęście się powstrzymałam i tak miałam tego dnia fajny numer wykręcić.

W końcu tata ubrany w odświętny mundur (jest komendantem policji) podjechał po mnie i zawiózł mnie cichaczem na miejsce. Do pustej stodoły weszliśmy od tyłu. Tam czekały na nas dwa mikrofony. Mój tata, choć tego dnia wyglądał tak pięknie, dostojnie i poważnie razem ze mną nie mógł odpuścić sobie małego przestawienia.

Goście i pan młody czekają pod altanką, a my ukryci nachylamy się do mikrofonu.
TATA: Roksana... Roksana! Mariusz na ciebie czeka...
Chwila ciszy.
JA: No to se jeszcze poczeka.
Na ten moment zespół puszcza nam All Star - Smash Mouth (początek ze Shreka łącznie z dźwiękiem spuszczonej wody w toalecie) i wchodzę ja — cała na biało. Goście wmurowani razem z panem młodym, który o niczym nie wiedział, zaczęli się śmiać.

Po tej scence utwór zmienia się w marsz weselny i tata przeprowadza mnie przez pergole i prowadzi po białym dywanie... Wszyscy byli zachwyceni.




Pod altanką czekał na mnie Mariusz. Wręczył mi własnoręcznie zrobiony bukiet maków, o którym pisał na Pracowni Kotołaka. Kilka słów taty w tej chwili o mało nie doprowadziło mnie do łez ze wzruszenia.

Może kilka słów o ślubie w plenerze, bo niektórzy są zainteresowani.
Ślub cywilny nie musi być wcale skromną uroczystością w urzędzie. Coraz więcej ludzi decyduje się zrezygnować ze ślubu kościelnego; mimo to chcą, by ich ceremonia wyglądała wyjątkowo. Urzędnik dotrze w każde wskazane przez nas miejsce, które spełnia pewne warunki. Musi być przede wszystkim godnie przygotowane, konieczne jest godło i stolik. Mile widziane również muzyka na wstęp i zakończenie. Uprzejmy urzędnik pomoże Wam to wszytko załatwić. Wszytko, brzmi wspaniale. Niestety jest jeden minus, a mianowicie koszta. Zwykły ślub cywilny to opłata w wysokości 84 zł, natomiast w plenerze koło tysiąca. Jeśli jednak marzy nam się coś wyjątkowego, może warto?
Przebieg ceremonii wygląda podobnie jak w urzędzie. Czas trwania około 15 minut i uwierzcie, przez ten cały czas powstrzymywałam się od łez wzruszenia. Chyba nie dałbym rady, jakby trwał dłużej ;).


W końcu macie moją sukienkę (przynajmniej Ci, którzy nie widzieli. Z przodu krótka, z tyłu ogon i oczywiście maki ;) )

 

Mąż również zaszalał z koszulą. Niektórzy patrzyli zdziwieni, ale większości się podobało, a dla mnie wyglądał po prostu bosko. Niczym mój królewicz z bajki ;).





Między wierszami składamy sobie obietnicę, że już zawsze będziemy tak samo szaleni.

Na zakończenie dzieci puszczały nam bańki mydlane, a zespół muzyczny Forte zagrał nam ten utwór. Niestety nie mam filmiku w ich wykonaniu, ale uwierzcie było pięknie :).
Kiedy mama ze łzami w oczach przyszła złożyć mi życzenia nie wytrzymałam i makijaż diabli wzięli hihi. Wyprzytulałam całą rodzinkę. Zamiast kwiatów życzyliśmy sobie wina i książki. Ułożyłam mały wierszyk na zaproszeniu:

U nas kwiaty szybko więdną, łącznie z kaktusami
My kochamy dobre wino, oraz czytać godzinami
Nie przejmujcie się tytułem,
panna młoda jest szalona
Z każdej, która ma fabułę
zawsze jest zadowolona

Trochę mi się kolekcja powiększyła, ale tym będę się chwalić przy recenzjach :).
Ruszyłam z mężem do stodoły (jak to cudnie brzmi<3) tam przywitał nas cudowny catering Swojskie jadło u Macieja z Opola.




Powitano nas dużym bochenkiem chleba i dwoma kieliszkami. W jednym była woda w drugim wódka, według tradycji ten, kto wylosuje wódkę, będzie rządził w małżeństwie. Zgadniecie, kto wylosował?

Kilka słów o cateringu, z którego byliśmy bardzo zadowoleni. Swojskie jadło jako jedyni zgodzili się wyprawić nam wesele w stodole. Wiadomo, warunki tam nie były tak wygodne, jak na własnej sali. Nie chcieliśmy tylko dowozu jedzenia, ale także obsługi.
Pan Maciej z ekipą przygotował nam jedzenie na miejscu. Mieliśmy potrawy grillowe różnorodne i przepyszne. Znów zaskoczyliśmy nietypowością. Miał ktoś grilla na weselu? Były zupy rosół, żurek i bogracz; różne rodzaje mięsa i przekąski, sałatki do tego. Wszystko smakowało znakomicie.
Obsługa podała nam obiad, później goście mogli podchodzić po jedzenie o dowolnej porze. Szwedzki stół był najlepszym rozwiązaniem, by każdy mógł skosztować tego, na co miał ochotę. Dania były cały czas ciepłe i przykryte. Przynajmniej uchroniły się od much, które wprosiły nam się na wesele. No cóż, takie uroki swojskiego wesela.
Cały catering pilnował, by wszytko było idealnie. Mili ludzie służący pomocą w każdej sytuacji. Dostosowali się do warunków i spełnili wszystkie nasze oczekiwania. Na dodatek bardzo sympatyczni i strasznie miło się nimi rozmawiało. Jakby tego było mało to i cenowo okazali się najlepsi z okolicy :).


Jeśli nie macie jeszcze dość weselnego klimatu, w następnym poście podzielę się z wami paroma szczegółami z zabawy, ale to już na pewno będzie ostatni :).

poniedziałek, 16 września 2019

Wesele cz.3 - trudna panna młoda

Nad naszym weselem w stodole trochę się napracowaliśmy, o czym możecie przeczytać <TUTAJ> i <TUTAJ>. Później nadszedł czas na przyjemniejsze czynności. Sala ustrojona (fakt, że nawet w dzień wesela trzeba było trochę pobiegać, pomińmy xD) nadszedł czas na strojenie panny młodej.

Taka ze mnie miss piękności, że u fryzjera bywam raz na 8 lat, jak mi odwali zrobić coś z sobą i zmienić swoje życie (bo tak działa przecież nowa fryzura na kobiety). Moim planem na ślub były rozpuszczone pofalowane włosy z wiankiem maków na głowie. Miałam sobie zrobić to sama, ale mama na siłę wepchała mnie do fryzjera. Gdyby nie fakt, że dwa miesiące wcześniej kuzynka miała wesele, nie wiedziałabym, że jest coś takiego jak fryzura próbna (takie coś powinno być, jak idziesz ściąć włosy — zetnijcie na próbę, jak się nie spodoba, to proszę doczepić ;p)


Moje śliczne loki po próbnej fryzurze, trzymały się calutki dzień i całą noc, bo poszłam w nich spać, a rano jeszcze dobrze wyglądały (dodam, że strasznie się wiercę ;p). Niestety fryzura w dniu wesela już taka trwała nie była. Mimo to cieszę się, że ktoś się zajął moimi włosami.


Wiecie już, że u fryzjera bywam rzadko, ale nie wiem, czy uwarzycie, że u kosmetyczki nie byłam nigdy w życiu. Powiedziałabym, że nie wiem, jak wygląda kosmetyczka, ale mam jedna w rodzinie i to właśnie moja kuzynka zrobiła mi paznokcie i mnie pomalowała.

Na moich pazurkach widać ślady stresu i grzebania we wszystkim (bez skojarzeń) są strasznie łamliwe i czasem brak mi do nich sił. Kuzynka prosiła mnie, by były do ślubu trochę dłuższe niż są. Starłam się, jak mogłam zapuszczać, ale pech chciał, że im bardziej uważałam, tym szybciej się łamały. Na szczęście jakoś sobie poradziła. Pierwszy raz w życiu miałam hybrydy. Oczywiście czerwone pod kolor maków.


 Moja domowa kosmetyczka zostawiła mi specjalny płyn, żeby później zeszły co okazało się nie potrzebne. Moje paznokcie nie dość, że łamliwe to jeszcze nie trzymają lakieru. Nie wiem jak to  opisać, bo ponoć tłusta płytka paznokcie nie jest poprawnym określeniem. W każdym razie każdy lakier, a nawet hybrydy po prostu się odklejają. Grunt, ze nie w czasie wesela xD.


Makijaż to też nie do końca mój świat. Zwykle mówię mojemu (już) mężowi, że idę się zrobić na bóstwo, po czym znikam w łazience na pół minuty. Tyle zajmuje mi podkreślenie oczu kredką. Tym razem trochę pozwoliłam się mojej kuzynce pobawić, zaznaczając jednak, że makijaż ma być delikatny.

Całość operacji utrudniały moje łzy, bo nic na nie nie poradzę, gdy ktoś inny niż ja, chociażby zbliża się do mojego oka xD. Ach trudna ze mnie panna młoda.



Jeśli zaś chodzi o strój to trudna była i panna młoda i pan młody. Nasze kreacje przyleciały do nas z Chin (Aliexpress rządzi xD), bo musieliśmy mieć coś oryginalnego. Jak wyglądaliśmy, zobaczycie w następnym poście, gdzie przejdę już do samej uroczystości :).

sobota, 7 września 2019

Zniszczona - Monika Rępalska

Dobra, to już ostatni Book Tour – przynajmniej na jakiś czas muszę się zająć swoimi książeczkami i zaległościami z biblioteki. Bibliotekarka w końcu mnie zamorduje za przetrzymywanie :P.
Z tą książką była ciekawa historia, po raz kolejny wkopał mnie Maveric wśród książek. Oj Grzesiu, Grzesiu nie wiedziałam, na co się piszę, poznałam tylko tytuł. Jak w końcu zobaczyłam okładkę, moim jedynym komentarzem było (przepraszam autorkę!), ale dupa xP. Później już tylko się dopominałam, kiedy przyjdzie do mnie w końcu ta książka z sexy tyłkiem na okładce.




Dobrze, dobrze mamy seksowną okładkę, ale jak spojrzeć na opis to tematyka całkiem poważna. „Miała 17 lat, gdy matka sprzedała ją do burdelu”. Oczekiwania do książki znacznie się podniosły. Chciałam brudną i trudną historię skrzywdzonej nastolatki. Czegoś, co mną wstrząśnie i zostanie zapamiętana na długo. Czy dostałam to, czego oczekiwałam?
Początek był mocny, jednak już po chwili doszło ucieczki dziewczyny i praktycznie od tego zaczyna się historia. Burdel jest przeszłością i traumą, z którą musi się zmagać. Nat ma pod opieką młodszą siostrzyczkę. To ona dodaje jej siły, by uciec ze strasznego miejsca i nie pozwolić, by mała Liz miała takie samo życie jak ona. Ich matka sprzedała Nat do burdelu, po czym zabiły ją narkotyki. Dziewczynom udaje się odnaleźć spokojny azyl, ale właściciel burdelu okrutny Marco już depcze im po piętach.
Pomysł na fabułę ogółem świetny jednak nie jestem w pełni zadowolona. Dlaczego? To książka, w której zaciekawił mnie początek i zachwyciło zakończenia. Jednak środek chyba najchętniej bym wycięła. Jest jak na taką książkę zbyt przesłodzony. Tak jakby autorka zlitowała się nad postacią i zaczęła podsuwać jej nagle wszystko, co najlepsze. Łącznie z samymi przystojniakami. Jeśli ktoś lubi romansidła, a boi się, że tematyka tej książki będzie dla niego zbyt drastyczna, może spokojnie sięgnąć. Widać, że bohaterka wiele przeszła, ale autorka oszczędza nam szczegółowych opisów. Może jestem zbyt okrutna, ale nie poradzę, liczyłam na coś innego.
Nie zniechęcam was całkowicie, książka ma dużo pozytywnych opinii i na pewno niektórzy się w niej odnajdą. Dodam jeszcze, że zakończenie naprawdę zaskakuje i końcową akcją, i samym finałem, więc nie mogę powiedzieć, że czas z tą książką był zmarnowany :)

Seksta

Jeśli jesteś zainteresowany wersją papierową napisz do mnie na raciezka@gmail.com

nakanapie